



Fiesta to niby tylko impreza ale nie taka zwykła, bo oto fiesta to pewien rodzaj stanu emocjonalnego, który kompletnie pochłania, przeorganizowuje priorytety i sprawia, że jednym z nadrzędnych celów staje się właśnie fiesta. Ale nie chodzi tu o zwykłe permanentne pochłanianie się w stan szaleństwa. Fiesta jest dla nas stanem ducha dającym radość, fiesta wstępuje w nas zaraz po magicznym przekroczeniu granicy meksykańskiej (i nie tylko) i pozwala upajać się samym przebywaniem w odległej od codzienności krainie.





I w tym fiestowaniu rodzą się kolejne pomysły i wraca tęsknota za stanem kiedy podróż była codziennością a codzienność podróżą. I wtedy na meksykańskim hamaku następuje siesta. Otwieramy oczy i ku wielkiej radości synka pojawia się bury, przerdzewiały 40-letni Volkswagen z wymalowaną wielką pacyfką. Szybko ustalamy właścicieli-podróżującą nim kanadyjsko-czeską rodzinę. I tak pojawia się kolejny plan związany z wymalowanym w kwiaty hippisowskim busem…Zarysowany między fiestą a siestą jeszcze kiełkuje wkraczając w niebezpieczne stadium chęci jak najszybszego zrealizowania. Ale jeszcze Meksyk, bo przecież tu nas przywiało. Wylądowaliśmy dokładnie tego samego dnia, którego poprzednio opuściliśmy ten kraj. Nie bacząc na godzinę szybko zabieramy Małego w lewą uliczkę od dworca pekaesowego sprawdzić, czy nadal jest nasza knajpka z flautasami. Jest! W tej samej małej, stęchłej budzie, ta sama osoba(!!!) zwija i nadziewa tortille wrzucając je na rozgrzaną blachę. Ten sam śmierdzący hostelik z bocznym wejściem przez różową bramę. Zbiór wspomień i zapachów najlepszej fiesty na świecie.




Wsiadamy i mkniemy colectivo do prowincjonalnego miasteczka i w owym colectivo między kolejnymi zwrotkami skocznej piosenki a serią podskoków na garbach z taką radością pokonywanych przez kierowcę, próbujemy wymienić się zdaniami co do ustalenia gdzie w zasadzie my jedziemy. Bo po co to nieważne. Sylwestrowa noc spędzana na prowincjonalnym placu z atrakcjami przygotowanymi dla maluchów, Mieszkańcy, my i starszy pan z kraju na K., innych turystów nie zaobserwowano. Kolejne dni, kolejne malutkie zapyziałe ale jakże piękne i serdeczne miasteczka. Co jakiś czas gwar Meridy, Campeche, zabytki, tańce, łyk margarity.
Tylko nie udaje nam się odkupić otwieracza do piwa z wizerunkiem swiętej Maryi z Guadalupe, który w trakcie fiestowania z naszego polskiego mieszkania ktoś sobie pożyczył. Więc po ten otwieracz musimy niebawem tu wrócić.



